Grubistan Wikia
Advertisement

Wybijasz się z całej siły w stronę jednej ze ścian naczynia. Jednak robisz to ze zbyt dużą siłą i odbijasz się w przeciwnym kierunku. Okazało się, że siła odbicia była wystarczająco duża, aby dotrzeć do ściany przeciwnej, gdzie grzęźniesz w tłustej płytce miażdżycowej. Wijąc się i pełzając niczym larwa docierasz w końcu do właściwej ściany, którą następnie bezpardonowo przebijasz. Przy okazji przebijasz się też przez sąsiadującą komórkę tłuszczową, po czym wpadasz w jej światło.

Właśnie trafiłeś do Grubistanu, choć nie do jego centrum, lecz do zewnętrznych rubieży. Tak jak Grubistan jest ukryty przed światem, tak ten jego kraniec jest ukryty jeszcze bardziej, nawet najlepsze wyprawy poszukiwawcze nie dotarły tutaj nigdy. Jednak, jak się szybko okazuje, nie jesteś pierwszy. Otóż niemal natychmiast spostrzegasz rozbity wielki samolot pasażerski. Po wytężeniu wzroku udaje ci się przeczytać napis - Malaysian Airlines. Toż to od dawna zaginiony malezyjski samolot. Nic dziwnego, że nigdy nie odnaleziono jego wraku ani nie pozostał żaden ślad.

Postanawiasz zbadać barachło i zrobić z niego bazę wypadową, niezbędną do zbadania tego przepastnego terenu. W końcu na pewno wszystkie żółtki już dawno pomarły, minęło tyle czasu odkąd się rozbili. Kiedy tak powoli zbliżasz się do złomu, spostrzegasz stertę kości, całkowicie obdartych z mięsa i połamanych, noszących ślady wysysania szpiku. Czyżby żyły tu także sępy, albo jakaś inna chupacabra? Jedno jest pewne, tym szybciej musisz znaleźć schronienie.

Lekko przyspieszając w krótkim czasie znajdujesz się nieopodal wraku. Jest już za późno, kiedy spostrzegasz jakiś ruch. Dosłownie chwilę później w twoje prawę ramię wbija się kościany shuriken *humf*. To te skośnookie bambusy! Przeżyli żywiąc się truchłami poległych pobratymców, a z ich kości stworzyli bronie i narzędzia niczym naziści z żydów. Zanim zdążasz otrząsnąć się z szoku, zza powyginanych prętów i blachy zaczyna narastać wrzask, potęgujący się z każdą chwilą. Moment później w tle pojawiają pierwsi chinole, a za nimi kolejni. Jest ich tylu, że ciężko zliczyć. Nic dziwnego, że samolot się rozbił, skoro tylu ich tam nalazło.

Co bardziej zaskakujące, wszyscy byli uzbrojeni. Jedni biegli z szurikenami, inni z mieczami z doczepianym ludzkim włosiem do przewiązywania nadgarstka, jeszcze inni lecieli z zaostrzonymi hulahopami, a co bardziej popieprzeni mieli łańcuchy z doczepianymi sierpami na końcach. Jedyne co możesz zrobić to wyciszyć się wewnętrznie i przyjąć postawę bojową. Kiedy podbiega pierwszy, uwalniasz zmysły i pozwalasz prowadzić się instynktowi. Uderzasz go *hyah* i przeskakujesz nad nim, wybijając się z jego ramienia i robiąc efektowny przewrót, w trakcie upadku kopiąc z obrotu trzech kolejnych. Wtedy też obrywasz biczem *hatysz*, który zostawia wielką krwawiącą i jątrzącą się pręgę na plecach. Bambus wyprowadza kolejne ciosy biczem, których niezwykle grabnie unikasz, po czym łapiesz za końcówkę bicza, obwiązujesz go do okoła i silny ruchem pociągasz, odwiązując i z potężnym impetem ciskając w dwóch kolejnych. Jednak w tym momencie tracisz czujność i w łydkę wbija ci się sztylet, którym cisnął inni skośnooki. Cholera. Wyrywasz miecz wraz z nadgarstkiem jeszcze innemu, w między czasie go zabijając, i ciskasz w ślad za tym tchórzem ze sztyletami, trafiając między oczy.

Samolot22








Wtedy z wraku wybiega jakaś skrzywiona babcia, która wygląda jakby przez całe życie zajmowała się upychaniem wróżb do ciasteczek i krzyczy coś po chińsku. Wojownicy zaprzestają walki. Babsko zwraca się chwilę potem do ciebie.

Starczy już tego mordu. Chodź do nas. Zjemy sajgonki i porozmawiamy.

Nie widząc sensu w sprzeciwie, ruszasz do ich obozowiska. Ku swojemu zaskoczeniu widzisz masę nowonarodzonych bachorów, niemalże podwajającą liczbę mieszkańców. Zawsze wiedziałeś, że żółtki rozmnażają się niczym króliki, ale wychodzi na to, że są jak karaluchy, nie da się ich wytępić w żaden sposób, gdyż wystarczy, że ucieknie jeden, a zaraz się rozplenią. Babcia zaprowadziła cię do ciemnego, lecz przepastnego salonu, gdzie większość obozowiczów przebywała w czasie dnia, gdy nie miała innych obowiązków do wypełnienia, a biorąc pod uwagę panujące tu warunki, zwykle obowiązki kończyły się na rozmnażaniu. Wygodnie rozsiadłeś się na wyrwanym z samolotu siedzeniu i nagle odjęło ci mowę, gdyż zobaczyłeś coś obmierzłego. Czy to choroba? Zaraźliwa?

Donut2














Wszyscy, dosłownie wszysy mieli wielkie narośla na czołach przypominające twojego wągra. Zanim udało ci się dobrze przyjrzeć zastanawaiłeś się nawet czy czasem nie wyrosły im odbyty na twarzach. Nie możesz uwierzyć w to co widzisz.

A, zapewne dziwią cię ich donuty na czołach? To nic takiego, są po prostu modne. Może też chcesz taki?

Będąc w szoku tego chorego zjawiska, postanawiasz dotknąć jednego z pączusiów na ich pustych łbach. Podchodzisz do bambusa, ostrożnie wyciągasz łapę i z ogromną delikatnością dotykasz palcem narośl. I wtem (ło!) pękła, bryzgając ci zawartością prosto w twarz. Zapomniałeś, że azjaci to także kamikadze. Wszyscy byli chodzącymi pułapkami mającymi cię zabić. I udało im się to. Zawartość donutów wypala ci całą skórę i oczy, a ty padasz martwy na ziemię, lecz jeszcze zanim całkowicie umierasz w męczarniach, azjaci obdzierają cię żywcem ze skóry. Jedyne pocieszenie jest takie, iż robiz za wspaniały farsz do wontona.

Game Over

Albanosculpture
Advertisement